niedziela, 9 lipca 2017

Koniec Świata

Przez ostatnie dni, na samą myśl o pójściu spać, odczuwałam lęk. Co parę nocy w mojej głowie wyświetlał się ten sam obraz: jestem zamknięta w pomieszczeniu, w którym panuje półmrok i które dobrze znam. Wiem, że muszę z niego jak najszybciej uciec, bo w przeciwnym razie umrę. Nie muszę w tym celu rozwiązywać jakiś skomplikowanych łamigłówek, kopać dziur czy wybijać szyb, bo klucze zawsze wiszą przy drzwiach. Wychodzę na zewnątrz, jest noc. Biegnę przed siebie w poszukiwaniu pomocy i spotykam osobę, która nie jest mi obca. Za każdym razem mówi Ona to samo: 'nakazuję Ci tam wrócić, dobrze wiesz, że musisz'. Wykonuję posłusznie rozkaz, zamykam za sobą drzwi na klucz i czekam. W chwili, gdy pokój wypełnia przeraźliwy pisk, padam na podłogę, coś przeszywa mnie od środka, lecą mi łzy, widzę w lustrze swoją twarz i ostatkami sił walczę by nie zamknąć oczu. Nigdy nie udało mi się wygrać.
Za każdym razem budziłam się zapłakana i przepocona. Schemat snu był ten sam, zmieniały się tylko pomieszczenia i Osoby: 

za pierwszym razem: mój pokój z czasów dzieciństwa i brat mamy
za drugim: mieszkanie Matki Chrzestnej i Oksana z Kanafą
za trzecim: mieszkanie Babci i pewna ważna Osoba
za czwartym: mieszkanie na Bełdanie i Kinga - podstawówkowa przyjaciółka
za piątym: znienawidzona sala 127 i moja Mama z Siostrą

Tak jak zawsze sprawdzam w sennikach każdy najdrobniejszy szczegół wymysłów mojej głowy, tak w tym wypadku tego nie zrobiłam, szalenie się bałam, sama nie wiedząc czego. 
Ten ostatni raz śnił mi się z poniedziałku na wtorek. Wstałam, za oknem była piękna pogoda, a pies cieszył się jakoś tak wyjątkowo, że w końcu otworzyłam oczy. Gdybym wiedziała co wydarzy się za parę godzin, to bym ich już nigdy nie otwierała. 

Minęło parę dni, a ja nadal nie wiem co robić. Jestem chodzącą porażką. W ten ładnie zapowiadający się drugi dzień tygodnia straciłam wszystko. Nie mam gdzie mieszkać, nie mam pracy, a moim jedynym dobytkiem jest 2,16zł na koncie i to co pośpiesznie udało mi się wpakować do walizki. Nie mam skończonych studiów - jedne rzuciłam, a potem przez trzy lata chodziłam w miejsce, którego szczerze nienawidziłam, które tylko pogłębiało moją nerwicę, studiowałam coś co mnie kompletnie nie interesowało, a wszystko to po to, by sprostać oczekiwaniom Mamy, nie zawieść jej i może kiedyś usłyszeć, że jest ze mnie dumna - nie wyszło. Nie mam Osoby, której mogłabym szczerze i nieskrępowanie opowiedzieć wszystko ze szczegółami i od początku, rycząc przy tym jak nienormalna. Nie mam pomysłu jak się z tego podnieść. Nie mam przy swoim boku Faceta, którego nadal kocham. Nie mam już też żadnych planów na przyszłość - jedyna Kobieta, z którą łączy mnie ta sama krew, i która wie o wszystkim, regularnie mówi mi, że jestem życiowym nieudacznikiem, brzmię niepoważnie mówiąc, że przeprowadzę się do Warszawy, bo wedle niej, to pfff, na pewno mi się tam nie uda, przecież nie mam tam z kim mieszkać, nie będę miała co jeść i sobie nie poradzę.... gdy człowiek czegoś non sto słucha to w końcu zaczyna w to wierzyć....
Od tego wszystkiego uciekłam na wieś. Gdy zadzwoniłam do Matki Chrzestnej i zapytałam czy przyjedzie po mnie na dworzec do miasta obok, ucieszyła się jak szalona. Myślała, że spontanicznie przyjeżdżam na parę dni. Te już minęły, a ja nadal nie ujawniłam jej prawdziwej przyczyny przyjazdu - i tak pewnie zaraz się dowie...Wszystkie Osoby, z którymi rozmawiałam w przeciągu ostatniego tygodnia nie wiedzą. Byłam super zajebiście w chuj heheszkowym i żartującym Galasem, a tak naprawdę runęło mi wszystko i zakładając taką maskę próbowałam przekonać samą siebie, że nic się nie stało. Codziennie jeździłam nad jezioro i rysowałam. To zabawne, ale takie sytuacje bardzo definiują co jest dla Ciebie tak naprawdę ważne - miałam kilkanaście minut na spakowanie swoich rzeczy. Zabrałam tylko jedną parę butów, ale za to wszystkie czarne pisaki, nie wzięłam kurtki, ale trzy szkicowniki i czarną farbę upchnęłam.

'Koniec świata' by Natalia Kostenko (https://vimeo.com/22545201)
Po tym masakrycznym tygodniu, dzięki uprzejmości osób trzecich, bo za wyżej wspomniane 2,16zł biletu bym raczej sama sobie nie kupiła, wylądowałam na inauguracji tegorocznej edycji Męskiego Grania. Gdzieś w głębi czułam, że nie powinnam, ale przecież zawsze byłam niepoważna i gdy tylko się działo coś złego i dobijającego, uciekałam w muzykę - pomagało. Jadąc tam uświadomiłam sobie, że pomimo tego wszystkiego co się stało, ani razu nie płakałam. Czasami sama siebie nie potrafię pojąć, bo wzruszają mnie reklamy rutinoskorbinu, starsi ludzie, cierpiące zwierzęta czy ukochane utwory, a gdy dzieje się coś przykrego, dotykającego mnie bezpośrednio, to automatycznie zamykam się w sobie i nie wypuszczam na zewnątrz ani grama jakichkolwiek emocji. Stałam tam i nie ruszało mnie kompletnie nic. Była taka minuta, że się cieszyłam, bo chociażby pierwszy raz od paru dni się pomalowałam i przypominałam człowieka, ale szybko mi przeszło. Nawet zapowiedź Heya dużo mi nie dała. Już chciałam wyjść z tłumu, by stanąć sobie z boku i zapalić. Ale wtedy na scenę wszedł Miuosh. I wykonał wraz z Kaśką 'Tramwaje i Gwiazdy' tak pięknie, że myślałam, że łzy wybierające się do moich oczu zaraz rozsadzą mi twarz. Mam taki sposób, że jak nie chcę się tak kompromitować i uzewnętrzniać publicznie to szybko łapię za komórkę i nagrywam - wtedy jestem czymś zajęta, emocje mi przechodzą, a samym telefonem w górze się nie wyróżniam, bo 3/4 ludzi w dzisiejszych czasach spędza tak niestety całe koncerty. Tym razem gówno mi to dało i, pozostając w brązowych rzeczownikach, nie mogłam pozbierać się do kupy. Raper już dawno siedział w garderobie, a ja płakałam dalej, Heye zeszli ze sceny, a ja nie mogłam przestać. Ludzie naokoło mnie musieli łapać poważne rozkminy co takiego wzrusza mnie w tej przerwie między koncertowej, że aż tak ryczę.
Wyrzuciłam z siebie emocje całego tygodnia. To szalenie głupie, ale po tym wszystkim odczułam niesamowity spokój. Ten wykon dał mi tyle, jakby co najmniej ktoś do mnie podszedł, złapał mnie za rękę i powiedział: 'będzie dobrze, kolejne kroki będziemy pokonywać razem'.


Zazwyczaj bardzo mnie żenuje takie publiczne uzewnętrznianie się. Pokazywanie na fejsie, że zjadło się śniadanie, było na siłowni, odbębniło 8 godzin w robocie, a potem zrobiło zakupy w spożywczym i posprzątało salon... Rejestrowanie każdej sekundy życia, z ogromnym naciskiem na JA, JA, JA, pisanie, że ojejku, jak mi źle, tak bardzo cierpię - a co to kogo obchodzi. Wśród znajomych zawsze jestem tą, która raczej nic nie mówi, a wysłucha. Zadzwoni się do mnie lub napisze z najgłupszą prośbą, a ja od razu rzucam wszystko by to zrobić. Zawsze wrzucałam tu dużo zdjęć, ale tak naprawdę nie niosły one ze sobą żadnych konkretnych przekazów i informacji - osoba oglądająca mogła sobie do nich dopowiedzieć cokolwiek chciała. Zbyt niskie poczucie własnej wartości, z którym cały czas walczę, nie pozwala mi mówić o sobie wprost dłużej niż z 5 minut. Pomimo tego, że jestem na tym głupim blogu u siebie, jestem pewna, że napisanie tego wszystkiego co powyżej zaraz sprawi, że dostanę po dupie, więc najpewniej niedługo to usunę. Każdorazowo, gdy na instagramie daję znać, że coś tu nabazgrałam, wstydzę się jak jasna cholera, chociaż wiem, że istnieje grupka znajomych, którzy serio lubią tu zaglądać.  Ten post można przyrównać do sytuacji, gdy stanęłabym nago na środku ulicy przed każdym, kto teraz to czyta, a swojego ciała nie darzę ciepłymi uczuciami. Jednakże, sprawiło to, że wyrzuciłam z ze swojego worka kolejny kamień, który mi ciążył.